Tytus Chałubiński - "Król Tatr".
Tytus Chałubiński - "Król Tatr". (74) |
Pokaz slajdów |
Pobierz tekst w wersji pdf. |
Spis
treści:
Działalność społeczna doktora Chałubińskiego w Zakopanem.
Tytus
Chałubiński, jako ceniony warszawski lekarz.
Działalność naukowa profesora.
Górskie "wycieczki bez programu".
Historia krzyża Chałubińskiego na szczycie Gubałówki.
Ostatnie lata "Króla Tatr" pod Giewontem.
Chociaż
Tatry i Zakopane były dobrze znane przed przybyciem tutaj Tytusa Chałubińskiego,
to dopiero działalność tego warszawskiego lekarza dała podstawę do
przekształcenia ubogiej wioski w kurort. Stworzony przez niego swoisty styl
obcowania z najwyższymi górami Polski przeszedł do historii, jako
„epoka Chałubińskiego”. Miał on też ogromny wkład w rozwój badań
naukowych w Tatrach w drugiej połowie XIX wieku. Dzięki tym zasługom
Tytus Chałubiński zajmuje centralne miejsce pośród kultowych i
legendowych postaci Tatr i Zakopanego. Urodził się 29 grudnia 1820 roku w
Radomiu, a zmarł 4 listopada 1889 roku w Zakopanem, gdzie został pochowany
na Pęksowym Brzyzku. Był lekarzem, botanikiem, mineralogiem i wielkim społecznikiem,
jednym z czołowych badaczy Tatr i wielkim ich popularyzatorem. Pasjonował
się literaturą, filozofią, różnymi dziedzinami sztuki, był między
innymi namiętnym melomanem. Szkołę średnią ukończył w Radomiu, a
studia odbył w Wilnie, które w tamtym czasie przesycone było atmosferą
niedawnej działalności filomatów i filaretów. Studiował także w
Dorpacie i Würzburgu, a w Warszawie osiadł na stałe w 1845 roku.
Działalność społeczna doktora Chałubińskiego w Zakopanem.
Najprawdopodobniej
Chałubiński przybył w Tatry w 1852 roku ze Szczawnicy, gdzie spędzał
miodowy miesiąc ze swoją drugą żoną Anną Leszczyńską. W tej
pierwszej wyprawie towarzyszyli mu Karol Jurkiewicz, przyrodnik i mineralog
oraz botanik Jerzy Aleksandrowicz. W tym samym towarzystwie Chałubiński
przybył w Tatry w 1857 roku. Pobyt ten miał stanowić panaceum po
tragedii rodzinnej. Państwo Chałubińscy stracili dwoje dzieci. Po 1873
roku, kiedy już znany był „Ilustrowany Przewodnik do Tatr, Pienin i
Szczawnic” Walerego Eljasza, warszawski doktor rokrocznie przyjeżdżał
na wakacje do Zakopanego, a w1879 roku rozpoczął tutaj budowę własnego
domu, aby od 1887 roku osiąść pod Giewontem na stałe. Jego
stosunek do Tatr i górali opierał
się na głębokiej
sympatii do
nich.
Przyniósł on ze sobą w góry
swój potężny umysł, wielkie serce i życzliwość dla każdego człowieka.
Przez cały
czas pobytu w Tatrach zatapiał
się on w ich
naturę, jednoczył
się z nimi
oraz z życiem
ludu, który
tam zamieszkiwał. Główną
zasadniczą podstawą stosunku Chałubińskiego do Tatr była nadzwyczajna
łączność, wzajemne przenikanie się jego osoby i świata górskiego. Była
to więź, jaką odczuwał do tatrzańskiej przyrody i górali.
W
1873 roku profesor Chałubiński przy ogromnym nakładzie własnej pracy i
środków finansowych pomógł stłumić epidemię cholery. Choroba
ta dziesiątkowała górali, a o zorganizowanej na szeroką skalę akcji
antycholerycznej, która była wprawdzie obowiązkiem nowotarskich władz,
nie było mowy. Sposób, w jaki sobie radzili górale z tą chorobą był
bardzo prymitywny z medycznego punktu widzenia. Polegał on na tym, że w każdym
domu, w którym zaistniał przypadek cholery, zabijano deskami drzwi i okna
pomieszczenia, w którym przebywał chory lub już zmarły na skutek tej
choroby. Chałubiński miał bardzo utrudnione zadanie jako lekarz w walce z
epidemią, gdyż na początku musiał walczyć z ciemnotą i przesądami
ludności, aby następnie przystąpić do racjonalnej walki z chorobą. Głoszone
przez niego poglądy medyczne oraz wpajanie podstawowych zasad higieny wśród
górali napotykały na początku silny opór mieszkańców.
Jednak
stopniowo medycyna wzięła górę nad przesądami, a epidemia zaczęła gwałtownie
wygasać. Skutek był taki, że uwierzono w cudowną moc doktora Chałubińskiego,
w jego wiedzę, humanitarność i stał się on osobą, którą górale
zaczęli
wręcz darzyć uwielbieniem. W walce z epidemią osobiście pomagał Chałubińskiemu
z narażeniem własnego życia Klimek Bachleda, zwany „królem przewodników
”, który grzebał zmarłych na cholerę.
Od
tego czasu Chałubiński został bezpłatnym lekarzem górali, a swoją pracą
podnosił poziom cywilizacyjny ludności Podhala. Dzięki jego staraniom
Zakopane zostało uznane jako stacja klimatyczna. Przyczynił się między
innym do powstania Szkoły Snycerskiej – późniejszej Szkoły Przemysłu
Drzewnego oraz Szkoły Koronkarskiej. Założył także dla górali kasę pożyczkową
i zabiegał o podniesienie poziomu rolnictwa. Posiadał swój wkład w budowę
nowego kościoła Świętej Rodziny na Krupówkach, finansując projekt
architektoniczny świątyni. Był również jednym z założycieli
Towarzystwa Tatrzańskiego.
Powiązanie
Tytusa Chałubińskiego z Towarzystwem Tatrzańskim datuje się dokładnie
od pierwszych chwil istnienia Towarzystwa. Los tak sprawił, że sławny
warszawski uczony przybył pod Tatry na swoje pierwsze zakopiańskie wakacje
akurat wtedy, kiedy krystalizowała się i urzeczywistniała myśl powołania
Towarzystwa do życia. Stało się to w dniu 3. sierpnia 1873 roku na przyjęciu
urządzonym w zakopiańskim Zwierzyńcu przez Ludwik Eichborna, ówczesnego
właściciela dóbr zakopiańskich. Wśród zaproszonych gości znalazł się
również Tytus Chałubiński, który wraz z innymi poparł wysunięty przez
Feliksa Pławickiego projekt powołania do życia stowarzyszenia grupującego
miłośników gór. Chałubiński znalazł się, jak widać, przypadkowo w
orbicie działań założycieli Towarzystwa, jednak od razu zaangażował się
w jego sprawy, co nie było już dziełem przypadku, lecz wynikało z jego
społecznikowskiej natury.
Już
na samym początku zajął stanowisko w sprawie statutu przyszłego
stowarzyszenia. Chałubiński od razu stał na stanowisku, aby nowe
stowarzyszenie miało charakter ogólnopolski, stwarzający możliwość wstępowania
do niego chętnym również z innych – poza austriackim – zaborów i aby
było ono bardziej demokratyczne i dostępne dla szerszych warstw społecznych.
Sam Chałubiński żywo interesował się organizacją Towarzystwa, chociaż
jako warszawiak, poddany rosyjski, nie mógł od razu formalnie być jego członkiem.
Obowiązujące wówczas w Królestwie przepisy wymagały uzyskania wcześniejszej
zgody władz. Nie można dokładnie określić kiedy to nastąpiło, ale stało
się do dopiero w roku 1874 lub w pierwszej połowie 1875. Już jako członek
Towarzystwa zachęcał swoich
warszawskich znajomych i przyjaciół do
wakacyjnych wyjazdów pod Giewont. Dzięki jego zachętom i przykładowi
zaczęła rosnąć ilość zakopiańskich gości, przynoszących spory
zarobek góralom i wpływających na podniesienie poziomu ich życia. Ten wpływ
Chałubińskiego musiał być powszechnie widoczny, gdyż już w 1877 roku
Towarzystwo Tatrzańskie nadało mu godność członka honorowego, poczytując
mu za zasługi na pierwszym miejscu sprowadzanie wielkiego zastępu turystów
do Zakopanego, a dopiero w drugiej kolejności wymieniano jego prace na
rzecz stowarzyszenia.
Zdaniem
Chałubińskiego, a przekonanie to podzielało potem kilka pokoleń lekarzy,
klimat Zakopanego pomagał w leczeniu gruźlicy, górnych dróg
oddechowych, anemii i nerwicy. Był także pomocny w inspiracji twórczej, o czym przekonało się wielu artystów, bowiem Chałubiński stworzył modę
na odwiedzanie Tatr przez ludzi sztuki. Wielu znanych twórców odcisnęło
tutaj swoje pozytywne piętno, wzorując się na folklorze i kulturze górali,
a niektórzy z nich na stałe związali swoje losy i twórczość z
Podhalem. W muzyce to przede wszystkim Karol Szymanowski, Stanisław
Moniuszko, Mieczysław Karłowicz, w architekturze Stanisław Witkiewicz, w literaturze Władysław Orkan, Kazimierz Przerwa - Tetmajer, Tadeusz Miciński,
Jan Kasprowicz. Pędzlem sławili Podhale i Tatry artyści tej miary, co
Julian Fałat, Leon Wyczółkowski i Jan Stanisławski.
O
jego działalności społecznej na rzecz ludności oraz dla samego
Zakopanego Stanisław Witkiewicz tak pisze po latach: „Nie
ma w Zakopanem, w Tatrach, jednej dobrej sprawy, która by nie była przez
niego zapoczątkowaną, lub dokonaną. Zakładał on szkoły, budował
drogi, tworzył banki, stowarzyszenia, wprowadzał wszystko, co mogło
ucywilizować, uspołecznić, uszczęśliwić lud górski i wszystko,
co mogło
wpłynąć na rozbudzenie zamiłowania do Tatr w społeczeństwie i ułatwienia
mu dostępu i pobytu w tych, do niedawna dzikich, nieznanych światach.
Wszystko, co się
zrobiło dotąd i
co może
się zrobić dla Tatr, dla
ludu i czym one
mogą być dla reszty
kraju, wszystko to jest
jego dzieło,
ponieważ jest
jego myślą.
Ci, co teraz przyjdą,
cokolwiek zrobią
i jakkolwiek zrobią,
będą tylko tymi
kamieniarzami,
co tłuką
i rozsypują
szaber na
drodze.
Ale sama
droga, jej kierunek, jej budowa,
jest jego dziełem.
On
włożył
w sprawę
Tatr
największe
potęgi: myśl i
miłość,
których nic nie
łamie
i które
zawsze, po dziesiątkach
czy
setkach lat zwyciężają
wszelkie
zapory”.
O
popularyzowaniu Zakopanego przez doktora jako miejscowości uzdrowiskowej i
leczniczej oraz o jego działaniach na rzecz podniesienia świadomości górali
w zakresie uprawy roli tak wspomina Stanisław Witkiewicz:
„Wszystko
to zmieniło
się dzięki prof.
Chałubińskiemu. On
to zrobił,
że górale
znaleźli
na koniec
swoje zaklęte
skarby,
on to uczynił,
że bezpłodne,
dzikie, głuche
doliny
zawalone rumowiskami
granitów, na
których źdźbło
trawy nie może
się utrzymać, zakwitły takimi
plonami, jak najżyźniejsza
czarnoziemna
rola.
On, kiedy
jeszcze nikomu się
nie śniło,
że zimny i wilgotny
klimat górski może
być zdrowym, kiedy
wszyscy wierzyli w ciepło
i suchość,
jako
konieczne, jedyne obok mleka
„prosto od
krowy” środki
lecznicze dla
słabych piersiowo, on
pierwszy kazał
w Tatrach
surowych, o
klimacie Laponii, szukać
zdrowia i wzmocnienia wątłych
organizmów.
I trzeba było
jego
autorytetu, tej
powagi, jaką
miało jego imię,
żeby się odważyć
na tak
„potworny” po prostu krok,
jak zimowanie
w Tatrach.
Tylko
patrzeć jak pod reglami wzniesie się wielkie sanatorium i Zakopane stanie
się jedną ze znakomitych i sławnych stacji klimatoleczniczych jakimi jest
Davos lub Pontresina”.
Chałubiński
rozmiłował się w piękności Tatr, a szczególnie upodobał sobie
Zakopane. Kupił tutaj sobie z czasem grunt i wybudował na nim obszerny
parterowy drewniany dom mieszkalny z dwiema werandami, od północy i od południa,
z szeregiem dużych jasnych pokoi, o szerokich weneckich oknach. Dobry przykład
nie pozostawał bez wpływu na innych, zwłaszcza na znajomych doktora, więc
niebawem uczynił to samo między innymi lekarz Ignacy Baranowski, profesor
Uniwersytetu Warszawskiego, społecznik i mecenas nauk przyrodniczych,
zakupując obszerny grunt na Chramcówkach. Jednocześnie, dzięki poradom
Chałubińskiego, zaczęło do Zakopanego przyjeżdżać na okres lata coraz
więcej osób z Warszawy i Królestwa Polskiego. Obok Krynicy, Iwonicza i
Szczawnicy, Zakopane zaczęło stawać się coraz bardziej modną miejscowością
letniskową.
O
ile do księdza Stolarczyka przylgnął tytuł pierwszego proboszcza w
Zakopanem, o tyle Chałubiński zyskał sobie niebawem zarówno wśród górali
jak i gości, dostojny przydomek „króla tatrzańskiego”. Był postacią
bardzo popularną w Zakopanem. Już sam jego przyjazd stawał się miejscową
uroczystością, powtarzającą się rokrocznie. Chałubiński przyjeżdżał
zwykle do Zakopanego na początku lipca, a w dniu, w którym się go
spodziewano, zawsze kilkudziesięciu młodych górali wyjeżdżało konno w odświętnych strojach na jego powitanie. Przez całe Zakopane aż do swego
domu jechał w otoczeniu barwnego orszaku, wśród radosnych okrzyków, wśród
wystrzałów z pistoletów i salw moździerzy, ustawionych na wzgórzu w
pobliżu budującego się nowego kościoła. Goście zakopiańscy, najczęściej
zgrupowani w pobliżu bramy tryumfalnej, ustawionej na początku Krupówek,
na widok tego malowniczego orszaku powiewali czapkami i chustami. Doktor kłaniał
się z otwartego powozu swym sławnym słomkowym kapeluszem, rozpromieniony,
szczęśliwy, uśmiechnięty, a przede wszystkim zadowolony, że znowu jest
z powrotem w Zakopanem, w Tatrach.
Potem
widywano go jeżdżącego bryczką po ulicach, zawsze w serdaku i w słomkowym
kapeluszu. Kiedy chodził pieszo, to nigdy nie widziano go samego. Chadzał
po Zakopanem ze starym Wojciechem Rojem, swoim ,,ministrem do spraw
wszelkich”, z Szymonem Tatarem, z Maciejem Sieczką, swym ulubionym
przewodnikiem, z Wojciechem Ślimakiem, swym nadwornym golibrodą, i z Sabałą,
w którym widział niezrównany typ ostatniego z Mohikanów tatrzańskich.
Zawsze otaczała go gromada górali, z którymi nigdy mu nie brakowało
tematu do przyjacielskich rozmów. Spacerował również po Zakopanem ze
znakomitymi i znanymi gośćmi. Widywano go w towarzystwie Heleny
Modrzejewskiej, która budowała wtedy swoją willę na Antałówce,
przechadzał się z doktorem Baranowskim, z dyrektorem Gnoińskim, z marszałkiem
Zyblikiewiczem, z arcybiskupem Stablewskim, z Walerym Eliaszem i Leopoldem
Świeżem. Spotykał się także z młodym Paderewskim, Władysławem Górskim
i bardzo często też z księdzem Stolarczykiem, a wreszcie z Henrykiem
Sienkiewiczem, który wtedy zaczął przyjeżdżać w góry.
Wielką
zasługą Tytusa Chałubińskiego było właśnie to, że dzięki jego
charyzmie, autorytetowi i pozycji społecznej przyciągał do Zakopanego
wielu gości i uczynił Zakopane bardzo popularną miejscowością. Wojciech
Kossak w swoich „Wspomnieniach” pisze: „Gdym
tu przyjechał po raz pierwszy, jedyną prywatną willą była stojąca do
dziś w lesie pana Tytusa Chałubińskiego. Nawet Adasiówki jeszcze nie było.
A jednak ówczesne Zakopane, a właściwie Tatry, dawały tyle, że pomimo
tych niewygód i braków zjeżdżała do nich co roku elita kulturalnego społeczeństwa
polskiego. Gorące polskie serca garnęły się do tego cudnego zakątka,
nietkniętego żadną z tych epidemii, przez które przechodziły inne
polskie kraje. Nie było tu nigdy ani Moskali, ani Prusaków, a austryjackie
rządy także kończyły się w Nowym Targu”.
Tytus Chałubiński, jako ceniony warszawski lekarz.
Doktor
Ludwik Natanson, przyjaciel z czasów studenckich w Wilnie, tak wypowiada się
o osobie Chałubińskiego: „posiadał
on już wówczas ten urok, który przez całe życie od razu jednał mu
przyjaciół, życzliwych i wielbicieli. Ten nieoceniony dar natury, ta
postać przyciągająca i sympatyczna pokrywała, a raczej ujawniała, złote
serce i szlachetny charakter.
Nie
dawał nigdy odczuwać swej wyższości, ale ją wszyscy uznawali. Nie miał
zawistnych, pomimo, że powodzenie i wyższość zwykle zawiść wzbudzają.
Wszystkim wydawało się, że mu się to powodzenie słusznie i bezspornie
należało. Swego zdania nie narzucał. Jest powszechnie
znane, a są
jeszcze świadkowie
jego usiłowań
w ciężkich
chwilach
dla
powszechnego dobra. Bodaj młodsze
pokolenia, zapatrując
się na ten wzór, wydały
godnych zastępców
Chałubińskiego”.
Dzięki
Ludwikowi Natansowi Tytus w
ciągu
kilku tygodni
przyswoił
sobie
podstawy języka niemieckiego.
Cechowała go fenomenalna
pamięć
i
wytrwałość w
pracy, co pozwoliło
mu szybko
prześcigać
innych w postępach w nauce.
Zaledwie poznał
język niemiecki,
zaczął czytać autorów
niemieckich, przede wszystkim z dziedziny
filozofii.
Przestudiowawszy historię
filozofii,
zaczął poznawać dzieła
Descartesa,
Spinozy,
Leibnitza, Kanta i sławnego
wówczas
Hegla. Z silnym postanowieniem
ukończenia medycyny udał się do
Würzburga,
gdzie osiągnął
stopień doktora
medycyny, z którym powrócił
do
Warszawy.
Chałubiński, podczas
studiów w Wilnie i w Dorpacie żył
bardzo
skromnie. Jego
środki na utrzymanie były
bardzo
szczupłe,
a potrzeby
posiadał
niewyszukane.
Zawsze
wesoły, dowcipny,
uprzejmy pozyskał
u wszystkich
kolegów przyjaźń
i powagę.
Wypoczynek od
pracy znajdował
w muzyce.
Biegle
grał na
fortepianie,
a dzieła
Chopina wykonywał
z
mistrzowskim
uczuciem.
Praca
w warszawskich szpitalach przygotowała go do objęcia roli lekarza Szpitala
Ewangelickiego. Ten mały szpital, któremu przewodniczyli zawsze znakomici
ówcześni lekarze, postawił Chałubińskiego na oczy publiczności i dał
mu możliwość wykazania swego naukowego znaczenia. Od tego czasu jego
pozycja jako lekarza nieustannie rosła, a grono młodych kolegów otaczało
go przy wizytach, korzystając z jego uwag, metod badania chorego i sposobów
leczenia.
Dzięki temu
Chałubiński
wyrobił
sobie
uznanie, powagę
i przy
otwarciu
Akademii medyczno – chirurgicznej
w Warszawie głos
opinii
publicznej zaważył na tym, że został profesorem kliniki. Tutaj, a następnie
w Szkole Głównej,
otworzyło mu
się obszerne
pole działania.
Chałubiński, jako
profesor, nie był
oratorem,
ani
doktrynerem. Wykłady
jego były
jasne i treściwe,
przy łóżku
chorego nauczał
badać
sumiennie, ściśle
i naukowo,
odróżniać
objawy
uboczne od podstawowych,
a w skomplikowanych
przypadkach
wyszukiwać metodę najważniejszą, na
którą powinny być
skierowane działania
lecznicze.
Bardzo
pochlebnie o wykładach profesora Chałubińskiego wypowiadał się jego
kolega po fachu, naczelny lekarz Szpitala Starozakonnych w Warszawie, doktor
Zygmunt Kramsztyk. „Wykład prof.
Chałubińskiego
nie był
łatwy.
Często
wśród wywodów
zbaczał
na oddalone
pole; nieraz z jednego przedmiotu na drugi przechodził,
ale zawsze
potem do tego samego punktu zawracał,
z którego wyszedł.
Trzeba było
myślą biec
za słowami, a zarazem pamiętać
do czego zmierzają; nie był to wykład
dla słabszych
umysłów
i z natężoną
uwagą potrzeba
było
go słuchać.
Ale też
uwagę w najwyższym
stopnia
umiał
Chałubiński przykuwać. Wykład
tak był
świetny, tak logiczny, że
zawsze zajmował,
nigdy
nie nużył.
Był w tych wykładach
pierwiastek
niezmiernie ważny, który określić
trudno,
a który wykładom
właściwy
urok nadawał.
Profesor
był
gorąco
przedmiotem swoim przejęty,
miłował go,
mówił
z zapałem,
a
to umiłowanie
i ten zapał
udzielały się uczniom. Słuchano
wykładów
w głębokim
milczeniu; każda
lekcja była
niejako
biesiadą,
a każde
opuszczenie
lekcji przez profesora z żalem
przyjmowali studenci”.
Dla
młodszych
kolegów lekarzy był on nie
tylko nauczycielem,
ale także
przewodnikiem, doradcą,
opiekunem,
a bardzo
często dobroczyńcą. Zyskał
dzięki temu wielki
szacunek dla
swej osoby.
Chałubiński nikogo
nie naśladował,
lecz to właśnie jego
wielu naśladowało.
W ten sposób stworzył
szkołę i wykształcił
całe pokolenie
lekarzy. Nowo
wstępujących do
zawodu lekarskiego wspierał
swoją radą i
czynem.
„Obudzić
samodzielność myślenia, urobić metodę, która
wszakże
nie
miała
być narzuconą, ale
z rozumem ucznia zupełnie
się zgadzać i
z niego prawie wypływać:
to była
zasada główna
i bardzo
konsekwentnie
przeprowadzona
w wykładach klinicznych
prof. Chałubińskiego.
Metoda ta
pozostać miała na zawsze,
jakimikolwiek
poglądy na chorych mogły
ulegać zmianom
i
jakimikolwiek zdobyczami miała
nauka potęgę
lekarza wzbogacić.
I głośna
zasługa prof.
Chałubińskiego
na
tem właśnie,
nie na
wzbogaceniu erudycji uczniów
polega”.
– Pisze doktor Zygmunt Kramsztyk.
Jako
lekarz był bardzo uprzejmy
i życzliwy dla chorych, zarówno dla tych zamożnych,
jak i dla
biednych,
współczując im w
ich
cierpieniu.
Potrafił
zyskiwać ich
ufność
i wzbudzał
nieograniczoną wiarę w
zalecane
środki i metody leczenia, umiał
jednym słowem
wlewać otuchę, cierpliwość i
nadzieję.
Odgadując charakter
i usposobienie chorego wiedział,
kiedy można
pobłażać, a
kiedy trzeba
energicznie
reagować tak,
aby chory spełniał
to, co
mu zalecano.
Pacjenci
wierzyli mu i
ufali
bez granic. W
sztuce poznawania charakterów pacjentów i w
niezwykłej
umiejętności
wywierania
swego wpływu
na nich, leżała
tajemnica powodzenia
jego leczenia.
„Prof.
Chałubiński
bardzo
wysoko stawiał
czysto
praktyczną,
leczniczą
działalność; całą owszem
czynność
lekarza i umysł
jego w tę
stronę kierował. Nie
powinno być
dla
lekarza przypadków
przepadłych, nieuleczalnych,
a więc
niegodnych
uwagi. Jeżeli
życie człowieka tylko
o minutę
przedłużyć może, albo
ulżyć
jego
cierpieniom,
to już
lekarz ma pole
dla działalności
i triumfy
odnosi”.
– Wspomina doktor Kramsztyk. Przy ogromnej swej wiedzy i praktyce Chałubiński
nie zrobił
majątku. Od
ludzi biednych nie
przyjmował wynagrodzenia za leczenie,
a na cele społeczne
nigdy nie żałował pieniędzy.
Działalność naukowa profesora.
Tytus
Chałubiński był nie tylko lekarzem z wykształcenia, ale był też znanym
przyrodnikiem, botanikiem, chemikiem i mineralogiem. Profesor Karol
Jurkiewicz, wybitny przyrodnik i mineralog, tak pisał o swym przyjacielu
Tytusie: „Nie pojmował on możliwości
głębokiej wiedzy lekarskiej bez gruntownych zasad przyrodniczych, a trudno
dziś przesądzać, czy w młodzieńczych studyjach swoich kierowany był
pierwotnie żywiej przyrody zamiłowaniem, czy też rozpocząwszy już
studyja lekarskie, wielce krytycznym umysłem swoim dopatrzył niebawem
niezbędności gruntownego przyrodniczego przygotowania dla każdego młodzieńca,
pragnącego na niewzruszonej podstawie oprzeć przyszłą wiedzę lekarską.
Prawdopodobnie obydwa te motywy wpłynęły na kierunek, za jakim poszedł,
tak w ciągu pracy swojej uniwersyteckiej, jak i następnie, przez ciąg całego
swego, tak świetnego lekarskiego zawodu.
Bo jakkolwiek po ukończeniu
w 1838 roku
nauk gimnazjalnych
w Radomiu, zapisał
się w
poczet uczniów
medycyny byłej
wileńskiej medyko -
chirurgicznej
akademii, a
po zwinięciu
jej przeszedł
w tymże
charakterze na
uniwersytet dorpacki, to jednakże
w Dorpacie
studyjował
przeważnie
nauki
przyrodnicze, a nie medycynę.
Tam też
po
zdaniu egzaminów
w 1842 roku uzyskał
stopień kandydata
nauk
przyrodniczych. Ulubioną
z nich była
dlań podówczas
botanika”.
Chałubiński
był człowiekiem bardzo wszechstronnym i pracowitym. Niejednokrotnie w Warszawie po powrocie z Würzburga
opowiadał o swych zajęciach. W ciągu dwóch lat nie było prawie doby, w
której pracowałby krócej niż dziewiętnaście godzin. Zdawał sobie
bowiem doskonale sprawę, jak ważną dla lekarza rzeczą jest dokładna
znajomość różnego rodzaju reakcji chemicznych, zachodzących pomiędzy różnymi
związkami prostymi czy złożonymi i jak istotną rolę reakcje te odgrywają
w życiu organizmów żywych. Wiedział, jak bardzo przydatna jest analiza
chemiczna przy diagnostyce medycznej wielu chorób. Z tego powodu Chałubiński
postanowił gruntownie przestudiować chemię, jako dziedzinę nauki i zostać
biegłym analitykiem. Niebawem jedno z mieszkalnych pomieszczeń zamienił w
pracownię chemiczną, zaopatrzoną kosztem kilku
tysięcy
rubli w
odpowiednie piece, wentylację,
kąpiele piaskowe,
suszarnie, roztwory, odczynniki i wszelkie inne
przyrządy najnowszej
konstrukcji jak na owe czasy, służące do przeprowadzania doświadczeń
chemicznych. W pracowni tej
przez kilka
lat,
po całodziennej
pracy z
chorymi w szpitalu i na
mieście, po
wielogodzinnych poobiednich
konsultacjach,
udzielanych licznie zbiegającym
się na nie tłumom,
zamykał się
wieczorami i
nieraz długo po północy
pracował
jako
chemik.
Jak
się okazuje nie tylko chemia pasjonowała doktora Chałubińskiego.
Profesor Jurkiewicz pisze, że „po
wystudiowaniu
chemii, żywy
i
chciwy coraz nowej wiedzy
przyrodniczej
umysł
jego mniej znowu
znanego sobie poszukiwał
zajęcia. Odwiedzając
piszącego te
słowa
w krótkich
swych,
wolnych od zajęć
chwilach i zastając
go
często pracującego nad
minerałami,
zaciekawił
się powoli tymi, tak
różnorodnymi
i nieraz wielce
osobliwymi utworami przyrody,
prawie zupełnie
dotąd sobie obcymi.
Ten brak w
obszernej już
jego znajomości
przyrody dolegał
mu widocznie, choć
dawał się przecież całkowicie usprawiedliwiać w
biologii. Ale będąc
już biegłym botanikiem
i chemikiem, zapragnął
zostać jeszcze
i
mineralogiem”.
Mineralogia
stała
się jego
pasją,
której
odtąd poświęcał
wszelkie wolne chwile.
Ponieważ gruntowna
znajomość
tej dziedziny nauki niemożliwa jest
bez posiadania
zbioru
mineralogicznego, zaczął on skwapliwie
gromadzić eksponaty,
nie
szczędząc na
to ogromnych kosztów,
jak na
prywatnego amatora. Wszystkie jego zagraniczne wyjazdy
miały na
celu zwiedzanie gabinetów mineralogicznych,
zaznajamianie
się
ze
specjalistami i posiadaczami słynnych
zbiorów,
poszukiwanie cennych okazów u
handlarzy
zbiorami
kopalnymi.
Bywał też w kopalniach i w miejscowościach
znanych ze swych
bogactw
mineralnych.
Niezmierne też
w tej kwestii
nieśli mu usługi
zamożni pacjenci,
którzy znając
jego pasję,
starali się
na własną
rękę zdobywać po
świecie
okazy
mineralogiczne, aby składać je w upominku doktorowi,
okazując mu tym samym
wdzięczność za leczenie.
Tym sposobem w ciągu kilku lat wytworzyła się kolekcja niezmiernie cenna,
licząca ostatecznie około 3000 niezwykle osobliwych eksponatów, stanowiąca
ulubioną naukową rozrywkę doktora.
Swojej
przyrodniczej i mineralogicznej pasji Chałubiński oddawał się również
w czasie swych pobytów w Tatrach, gdzie, jak podaje profesor Jurkiewicz „szukający
tam
wypoczynku
po całorocznych
ciężkich trudach
lekarz,
cywilizator i dobroczyńca
mało
komu
znanych górali tatrzańskich,
nie
zapomniał też o tem, że
w
swych wolnych
od zawodowej
pracy chwilach
bywał stale
niezmordowanym
badaczem przyrodnikiem.
Więc przebiegając codziennie szczyty i parowy górskie zbierał przez długie
lata mchy tamtejsze, by zebrany w porze letniej materiał opracować naukowo
w ciągu długich zimowych wieczorów za powrotem do Warszawy”.
Doktor
Chałubiński był bardzo wrażliwy na sprawy społeczne, zwłaszcza na
wychowanie młodzieży w duchu nauki, w której dostrzegał istotną rolę
na drodze rozwoju psychicznego młodych ludzi. „Jako
miłujący
gorąco społeczeństwo swoje
obywatel, odczuwał
żywo Chałubiński każdą sprawę, dotyczącą wychowania
krajowej
młodzieży. W
ulubionych sobie umiejętnościach
przyrodniczych
widział
on dzielny
środek pedagogiczny, rozwijający
władze
jej
umysłowe
i dlatego ilekroć
zjawiały
się pewne
dążności
reformatorskie
programów
szkolnych, zawsze przedstawiał
gdzie należało,
silnie
i gruntownie
motywowane
pod tym względem
przekonania.
Memoriał jego o znaczeniu pedagogicznym nauk przyrodniczych w wychowaniu młodzieży,
czytany na jednym z posiedzeń ogólnych piątego zjazdu przyrodników i
lekarzy z 1877 roku w Warszawie, zyskał ogólne i głośne uznanie”.
– Podaje profesor Jurkiewicz.
Pierwsze spotkanie z Tatrami.
Najbardziej
tajemniczym epizodem w życiu „Króla Tatr” jest jego pierwsze przybycie
w Tatry, które najprawdopodobniej związane było z jego udziałem w
powstaniu węgierskim 1848 – 1849. Przyjmuje się, że po spełnieniu
swojej misji w powstaniu, powracając do kraju, zobaczył on Tatry po raz
pierwszy i zachwycił się nimi, co miało go zachęcić do późniejszych
tam powrotów i w efekcie do osiedlenia się tam na stałe. Opinie znawców
i autorów biografii słynnego lekarza na temat jego udziału w powstaniu węgierskim
są podzielone. Polemika zaczęła się od publikacji w 1962 roku przez
Zbigniewa Wójcika na łamach „Wierchów” stwierdzenia, że „najprawdopodobniej po raz pierwszy zetknął się Tytus Chałubiński
z Tatrami w czasie powrotu z powstania węgierskiego w 1848 roku. Być może,
że wracając po upadku wybrał najkrótsza drogę przez Tatry, jednakże
wiadomości na ten temat opierają się dotychczas jedynie na domysłach;
pewny jest jedynie pobyt Chałubińskiego na Węgrzech w 1848 roku”.
Ferdynand Hoesick w książce „Legendowe Postacie Zakopiańskie” również
wspomina o tym fakcie, nie podając jednak żadnego źródła tej
informacji: „Gdy
w roku 1848 wybuchło powstanie na Węgrzech, zaciągnął się 28 - letni
wtedy młody lekarz warszawski, Tytus Chałubiński, do ochotniczej służby
przy ambulansach węgierskich; po upadku zaś tej rewolucji wracał do
Ojczyzny krótszą drogą przez Tatry, które przy tej sposobności poznał
po raz pierwszy”.
Profesor
Adam Wrzosek, znawca tematyki i autor biografii Chałubińskiego, poddaje w
wątpliwość twierdzenie Zbigniewa Wójcika, twierdząc, że „o
udziale Chałubińskiego w powstaniu węgierskim nie wspomina żaden z jego
biografów, którzy go osobiście dobrze znali. Wydaje mi się, że trudno
byłoby Chałubińskiego opuścić na dłuższy czas Warszawę w 1848 roku
po objęciu w poprzednim roku tak ważnego i odpowiedzialnego stanowiska,
jakim była posada lekarza w Szpitalu Ewangelickim”. Fakt ten,
niepotwierdzony w żadnych źródłach, podzielali również późniejsi
autorzy biografii doktora tacy jak Jacek Kolbuszewski czy Maciej Pinkwart.
Z
teorią tą nie mogli się pogodzić żyjący jeszcze wówczas potomkowie
Tytusa Chałubińskiego: wnuk Stefan Chałubiński, syn Ludwika (zmarły w
2001 roku) oraz prawnuczka po kądzieli Jadwiga Mogilnicka (zmarła w 2005
roku). Opublikowała ona w 1989 roku na łamach Przekroju list, w którym
pisze: „Gdy miałam jedenaście lat
moja babcia, Jadwiga Chałubińska – córka doktora – zaczęła mnie
uczyć historii. Po raz pierwszy mówiąc o powstaniach, opowiedział mi wówczas
o powstaniu węgierskim i o udziale w nim pradziadka. Proszony przez generała
Józefa Bema, z którym od lat łączyła go przyjaźń, udał się na Węgry.
Babcia wielokrotnie opowiadała mi, że w czasie walk powstańczych w
okolicach miejscowości Cluj na Węgrzech było tak dużo rannych, iż nie
można było zapewnić im odpowiedniej opieki lekarskiej. Nie było warunków
do przeprowadzania operacji, brakowało środków opatrunkowych. Pradziadek
nie lubił opowiadać o tych przeżyciach. Wobec ścisłej konspiracji w
tamtych czasach nie zachowały się dokumenty z tego okresu życia doktora
Tytusa Chałubińskiego”.
W
roku 1994 Jadwiga Mogilnicka zorganizowała w Zakopanem spotkanie, w którym
wzięli udział wszyscy zainteresowani tym ważnym epizodem z życia doktora
Chałubińskiego. Badacze, literaci, historycy, redaktorzy. W czasie
spotkania podjęto próbę zrekonstruowania prawdopodobnego przebiegu
wydarzeń, mając na uwadze ustne przekazy rodziny doktora, jak również
nieprzedstawiane nigdy dotąd świadectwo Wojciecha Kossaka, który osobiście
znał Tytusa i uczestniczył w jego słynnych tatrzańskich wyprawach.
Kossak w swych pamiętnikach pisał, że „Pan
Tytus, będąc młodym medykiem w Szkole Głównej Warszawskiej zaciągnął
się do służby przy ambulansach węgierskich w kampanii 1848 roku. Po
Villagos i upadku powstania wracał do ojczyzny krótszą drogą przez
Tatry. Wtedy pierwszy raz poznał i pokochał Podhale”.
Istniał
jeszcze jeden argument przemawiający za tym, że Tytus Chałubiński
uczestniczył jednak w powstaniu węgierskim. Jest to pośrednie, ale wydaje
się być pewne, świadectwo księdza Józefa Stolarczyka, który przyjaźnił
się z doktorem. Ksiądz Stolarczyk opisując najwyższy szczyt Tatr,
Gerlach, wypowiada następujące słowa: „Wszystkie
szczyty Gierlachu, szczególniej zaś północne, robią do pewnego stopnia
wrażenie skał bazaltowych. Kolosalne słupy granitu wznoszą się jednak
obok drugich w rodzaju bazaltu na słynnej górze Detunata w Siedmiogrodzie,
jak to wiem z opowiadań doktora Chałubińskiego, który tę górę osobiście
zwiedzał”. Informacja Stolarczyka na temat pobytu doktora w
Siedmiogrodzie, który wtedy należał do królestwa Węgier, jest jedyną
na ten temat. Prawdopodobieństwo tej tezy wzmacnia fakt znajomości Chałubińskiego
z generałem Józefem Bemem, który w okresie od listopada 1848 roku do
lipca 1849 roku walczył właśnie w Siedmiogrodzie.
Za
prawdziwością tego romantycznego epizodu w tatrzańskiej biografii doktora
przemawia jeszcze jedna intrygująca poszlaka, prowadząca do Wojciecha
Roja, ulubionego przewodnika warszawskiego lekarza. Wiele lat później Roj
otrzymał w darze od Chałubińskiego złoty pierścień z wygrawerowanym
napisem: „Szczere współczucie z pociechą w nieszczęściu. Pamiątka 2
lip. 1849 r.” Według znawców biografii doktora obdarowanie górala tą
szczególną pamiątką należy łączyć właśnie z powrotem Chałubińskiego
z Węgier przez Tatry, jako że granica galicyjsko – węgierska była już
wtedy czujnie i pilnie strzeżona, co skłaniało do obrania drogi powrotnej
nie najłatwiejszej, lecz najbezpieczniejszej, z dala od uczęszczanych dróg
i osiedli,
czyli przez Tatry. W przeprawie przez nieznane góry trzeba było
być zdanym na pomoc górali przewodników, a takim właśnie był Wojciech
Roj, co tłumaczy szczególną przyjaźń, jaką lekarz darzył później
tego górala i jego rodzinę.
Gdyby
uczestnictwo Chałubińskiego w powstaniu węgierskim wyszło wówczas na światło
dzienne i było gdzieś udokumentowane, doktor, jako poddany rosyjski, narażony
byłby na nieuchronne represje, jakie czekałyby go ze strony władz
carskich, szczególnie, że musiał mieć na uwadze względy osobiste, jako
że jego ówczesna żona była w ciąży. Najprawdopodobniej ta skrupulatna
konspiracja i niepozostawianie przez warszawskiego lekarza żadnych pisanych
dokumentów traktujących o jego działalności w węgierskiej Wiośnie Ludów
są przyczyną braku świadectw pisanych nawet w archiwach rodzinnych. Być
może takowe kiedyś ujrzą światło dzienne. Niewątpliwym jest fakt, że
należy ich w dalszym ciągu poszukiwać i to nie tylko w Polsce, ile raczej
na Węgrzech, w dokumentacji samego powstania lub może nawet w Rumunii.
Górskie "wycieczki bez programu".
Doktor
Chałubiński zasłynął organizując „wycieczki bez programu”, które
charakteryzowały się tym, że jej uczestnicy, z wyjątkiem kierującego nią,
nie znali trasy wycieczki, najwyżej jej cel. Bezprogramowość ta była
zjawiskiem w pełni zaplanowanym i z góry zamierzonym. Organizowane
przez Tytusa Chałubińskiego wyprawy w Tatry były w fantastyczny sposób
wyreżyserowanymi przedstawieniami, w których grupie turystów towarzyszyli
przewodnicy, muzykanci, tragarze. Wodzili górskie orszaki „Króla Tatr”
tacy znani przewodnicy jak Maciej Sieczka, Szymon Tatar, Jędrzej Wala, Jan
Gronikowski, Wojciech Roj i oczywiście Jan Krzeptowski Sabała. Przygrywał
najczęściej w czasie wypraw Bartłomiej Obrochta. Z Chałubińskim wędrowali
tacy znani ludzie jak ksiądz Józef Stolarczyk, Walery Eljasz, Bronisław
Rajchman, August Wrześniowski, Jan Gwalbert Pawlikowski, Helena
Modrzejewska. Od 1874 roku Chałubiński zabierał także na swoje wyprawy
syna Ludwika, który wówczas miał zaledwie 14 lat, a który w przyszłości
stał się znawcą Tatr i taternikiem. Już w 1877 roku dokonał on
pierwszego wejścia na Wielki Mięguszowiecki szczyt. Chałubiński stworzył
swój własny styl chodzenia po górach naśladowany później przez innych.
Konieczną oprawą jego orszaków byli wyidealizowani górale, tworzący z
romantyczną scenerią tatrzańską jedną całość.
Wycieczki
w Tatry, jakie organizował Chałubiński stały się bardzo słynne. Ich sława
rozchodziła się po całej Polsce. Było w nich coś romantycznego. Przede
wszystkim nie odbywał ich nigdy w małym towarzystwie, lecz z liczną grupą,
złożoną z kilku lub kilkunastu zaproszonych osób i 30 lub 40 górali.
Wybierano się całym
taborem, z namiotami, kocami, kociołkami, samowarami,
a przede wszystkim z orkiestrą: z basetlą, z kobzą, z harmonią, ze
skrzypcami, ze słynnym Bartkiem Obrochtą jako pierwszym skrzypkiem i
przewodnikiem tej góralskiej orkiestry. Na basetli grał Kulawy Kuba, a młodszy
Obrochta był trzecim skrzypkiem. Niezależnie od nich szedł Jan
Krzeptowski Sabała, który przez
całą drogę przygrywał na swych gęślikach, lub śpiewał stare pieśni
góralskie.
Za
nimi szedł Chałubiński ze swymi gośćmi, niekiedy w towarzystwie żony,
którą górale nieśli w specjalnie sporządzonym fotelu w rodzaju lektyki.
W tyle za nimi szli górale z torbami na plecach, wypchanymi żywnością i
zapasami odzieży, z namiotami, pościelą, kociołkami. Takim taborem
zapuszczano się w góry, wdzierano się na najbardziej niedostępne
szczyty, rozbijano obóz nad brzegami jezior. A ponieważ z
doktorem nigdy
nie wychodziło się na krócej, niż na kilka dni, więc nocowano pod gołym
niebem, w kosodrzewinie lub lesie, przy świecącym księżycu lub
gwiazdach, niekiedy pod warstwą gęstych chmur, ale zawsze przy cieple
olbrzymiego ogniska, płonącego pośrodku.
Gdy
jeszcze na sen było za wcześnie, zabawiano się w ten sposób, że albo
Sabała grał na gęślikach, opowiadał o dawnych zbójnickich wyprawach
lub polowaniach na niedźwiedzie, albo górale, rozochoceni ognistą muzyką
kapeli Obrochty, tańczyli przy ognisku lub śpiewali swoje pieśni góralskie. Ci,
co brali udział w tych wycieczkach Chałubińskiego, a stanowiło to
zaszczyt, gdyż doktor nie zapraszał byle kogo, zawsze je później
wspominali, jako jedne z najprzyjemniejszych chwil swej młodości.
Chałubiński
w czasie swoich „wycieczek bez programu” wykazywał się nie tylko odwagą,
sprytem i zręcznością jako wytrawny turysta, ale również głęboką
wiedzą przyrodniczą. Stanisław Witkiewicz pisze, że „Między
nim
a tym
światem górskim zachodziła
subtelna
i ścisła
łączność, a
jego dusza nurzała się
w tych wrażeniach
aż do zapamiętania
się. Ci,
co go widzieli na wycieczkach, opowiadają
o
jakimś
stanie dziwnego
podniecenia,
w którem się
znajdował i
dzięki
któremu nic nie
jedząc, nie odpoczywając przetrzymywał najtęższych górali
i kiedy
wszyscy
inni towarzysze padali po prostu
ze znużenia,
on, przed nocą
wdzierał się jeszcze na jakiś
szczyt, palący
się resztkami
wieczornej
zorzy. Był
on
tak obeznany z tą
naturą górską,
z jej
wyrazem, jej
osobowością, jej wyłącznym,
szczególnym pięknem, tak
zmiennym,
tak
ciągle
innym, że
dostrzegał i
zapamiętywał
najsubtelniejsze
tych zjawisk odcienie.
On
wiedział,
kiedy
kosodrzewina jest
w
najbogatszym stroju, kiedy i w jakich
porach dnia i
stanach pogody różne
wierchy
przedstawiają swoje
osobiste, szczególne cechy
i jaka dolina
kiedy mieni się
blaskami
światła, znał on
to, co stanowi wyraz życia
przyrody, jej
rozmaite nastroje, usposobienie, znał
i lubił
szczególny
charakter
ludu góralskiego
w tym, co stanowi jego
najbardziej
zasadniczy pierwiastek. W opowiadaniu prof.
Chałubińskiego,
nad
strasznymi przepaściami
unosi
się
jego
uśmiech jasny
i spokojny, dobroduszny
humor.
Widzi
on całą
grozę przepaści i
całą
trudność
położenia i
pozostaje sobą.
To jest właśnie
ta
naturalna odwaga, siła
elementarna,
która daje możność
człowiekowi
robić w chwili niebezpieczeństwa
to
tylko,
co jest właściwe
i potrzebne,
nie wytrącając
jego duszy z
normalnego stanu”.
Swoje
przeżycia i wspomnienia z tychże wycieczek Chałubiński opisał w jedynej
napisanej przez siebie na ten temat książce „Sześć
dni w Tatrach. Wycieczka bez programu”. Przekazuje on w niej pewną
wiedzę o Tatrach, góralach i góralszczyźnie. Nie jest to wprawdzie
przewodnik turystyczny, ale książka miała sprawić, aby ludzie z nizin,
zwłaszcza z miast, polubili i zatęsknili do tej górskiej krainy i do
ludzi w niej mieszkających. Chałubiński zdawał sobie sprawę z tego, że
rozwój turystyki jest nieunikniony, że jest niezbędny dla wychowania
zdrowotnego społeczeństwa, z drugiej strony wiedział, że dzika turystyka
zagraża zdrowiu i życiu ludzkiemu. Stąd jego działalność mająca na
celu wychowanie fachowych przewodników górskich. W swojej książce
stworzył nowy typ bohatera - przewodnika górskiego, kładł podwaliny pod
rozwój nowego typu literatury - literatury taternickiej.
„Sześć
dni w Tatrach” to opowieść - wspomnienie z wycieczki. Wspomnienie
pozwalało przywołać te fragmenty z wyobraźni, które były naprawdę ważne
dla piszącego. Funkcja estetyczna opisu schodziła na plan dalszy. Nie
krajobraz był najważniejszy, ale ludzie, górale właśnie. Anegdoty i
dygresje pozwalały spojrzeć na bohaterów z sympatią i uśmiechem. Opisując
tych sześć dni w Tatrach spędzonych we wrześniu 1878 roku, Chałubiński
wracał wspomnieniem do różnych dawniejszych wycieczek. Dzięki temu, że
je wprowadził do swej opowieści, stworzył rzecz, która pod literackim
względem nie tylko przewyższa wszystkie opisy odbytych pod jego
przewodnictwem wypraw w góry, ale jest poniekąd syntezą tego, co w zakresie taternictwa, on jako „król tatrzański”, zdziałał w ciągu
szeregu lat, a zwłaszcza do 1878 roku.
Wycieczki
bez programu miały też pełnić funkcję terapeutyczną, do której Chałubiński,
jako lekarz przywiązywał duże znaczenie. „Mózg,
dla którego przyjemności głównie przedsięwzięto wyprawę, zaczyna
teraz rozbierać doznane wrażenia. Jedne z nich - nieprzyjemne, niedbale
rzuca do jakiejś dziurawej szufladki, oczywiście dlatego, by
je co najrychlej uronić. Drugie - przyjemne, troskliwie do
najlepszej układa skrytki, by ci je na każde zawołanie w pełnym wdzięku
i świeżości pokazać. Ileż to razy wśród ponurych lub ciężkich chwil
życia błyśnie ci obraz tak uroczych wspomnień, że same te wspomnienia
orzeźwią cię i pokrzepią”.
W
czasie jego wypraw istotnym elementem była również dobra zabawa. Wydaje
się, że jednym z warunków uczestnictwa w wyprawach z profesorem była
umiejętność rozumienia nie tylko gór, ale też muzyki. Muzyka była
czynnikiem nieodłącznie związanym z górami, a jej twórcy
zajmowali wiele miejsca w jego wspomnieniach. „Skracamy czas muzyką.
Mamyż to muzykę dobraną. To tęskne, dzikie a tak urocze dźwięki staroświeckiej
pieśni, którą Sabała (Jan Krzeptowski), z nienaśladowanym przez żadne
młodsze siły, akcentem wygrywa. To znów rześkie, różnorodne, z całego
Podhala zebrane pieśni i tańce, które Bartek Obrochta, niewątpliwy
talent, biegłym smyczkiem wyrzyna. Instrument Sabały jest rozpaczliwy,
powiedziałbyś niemożliwy prawie. Nie są to bowiem skrzypce, ale jak on
je zowie „gęśliki", coś przypominającego niby skrzypce, ale w
pierwotnej formie, jakie dziś można widzieć jeszcze np. w muzeum Mozarta
w Salzburgu”.
Ważny
był także dobór ludzi prowadzących wycieczki - przewodników górskich.
Tych Chałubiński dobierał starannie. Byli to doświadczeni, czasem w
podeszłym wieku, ale bardzo oddani i sumienni górale. „W
pogodę Zakopane pustoszało, a co żyło, szło w góry. A chodziło się
inaczej: przede wszystkim nie było perci i nie było schronisk, szło się
więc zawsze z kilku przewodnikami i dlatego wykluczone były wszelkie
wypadki. Przewodnicy byli troskliwymi opiekunami pod każdym względem; często
przy ognisku, gdy państwo już spało, naprawiali zdarte buty, nowe
podeszwy przyszywali i robili to wszystko chętnie i z własnej
inicjatywy”.
– Wspomina Wojciech Kossak.
Kojący
wpływ przyrody tatrzańskiej na człowieka oraz jej piękno nie pozostawały
bez znaczenia dla Chałubińskiego. „Pomimo,
że idziemy wciąż w górę, już pierś swobodniej oddycha, zdaje się, że
za każdym krokiem sił przybywa, a raczej, że cię skrzydła jakieś na wpół
unoszą, bo istotnie nogi nie czują już ciężaru ciała. Dobrze ciemno,
spokój w około, muzyka i śpiew przycichły, ale idzie się rześko;
obecna chwila nie troszczy nas wcale, i to właśnie tłumaczy dotykalny i
zbawienny wpływ takich wycieczek na zmęczony lub stroskany umysł. Wielkie
słowa przyrody, sama ta nawet uroczysta cisza wśród drzemiących
granitowych olbrzymów, przemawia do nas podnosząc serce i krzepiąc do
trudów i boleści życia”.
– Pisze doktor w swojej książce.
W
czasie swoich wypraw był nie tylko turystą, taternikiem, zdobywcą szczytów,
ale był także naukowcem: przyrodnikiem, botanikiem, mineralogiem. Zauważał
i opisywał niezwykłe zjawiska przyrodnicze zachodzące w Tatrach, niekiedy
tajemnicze i niewytłumaczalne. Nie było mu obce zjawisko tzw. czerwonego
śniegu, czy też powstający i wiejący tylko w Tatrach wiatr tzw. „halny”.
„Tak samo
huczy w Zakopanem „halny" ciepły wiatr, przypominając ryk oceanu.
Rozumiem, dlaczego wtedy wszystkie strumienie grają
fortissimę. Zdaje mi się też naturalnem, że ten na przykład północny
wiatr, przedzierający się przez grzbiety blisko 2.000 stóp nade mną sterczące, spada w dolinę i ostrem zimnem przejmuje. Ale przyznaję się
najotwarciej, że nie rozumiem, dlaczego w Zakopanem wśród jesiennych chłodów,
a nawet i w zimie, południowy ciepły wiatr spada także w dolinę i to z
taką gwałtownością, że biada zbożu, dachom, a nawet ludziom i zwierzętom.
(...)
Śniadając ponad tak zwaną przez górali Pustą Doliną powyżej Zmarzłego
Stawu spostrzegam pod nami na wielkich polach śniegu blado - czerwone
smugi. Zjawisko to znane w górach skandynawskich pod nazwą krwawego śniegu,
zależy od maleńkiego mikroskopijnego wodorostu. Są to kulki napełnione
purpurowym, silnie światło łamiącym płynem. Na kilkanaście cali w głąb
cale obszary śniegu przejęte są tym tworem. (...) Cała kilkudniowa
wycieczka ułożona została wyłącznie dla profesora Aleksandrowicza.
Chciałem tedy, aby mu, po tylu latach znów przybyłemu, co najwięcej w
najkrótszym pokazać czasie. Zaprowadziłem go „po drodze" i na owe
czerwone śniegi, aby zjawisko to u nas rzadkie własnemi oczami oglądał”.
– Wspomina Chałubiński w „Wycieczce bez programu”.
Jak
przystało na „Króla Tatr” wiele
miejsca w swojej książce Chałubiński poświęca opisom dolin i szczytów
tatrzańskich, jak również niebezpiecznych wejść i zejść. Niektóre z
tych opisów nie tylko są bardzo szczegółowe, ale brzmią bardzo poetycko
i wyrażają jego osobisty stosunek do gór. W ten właśnie sposób
przedstawia on Gerlach oraz panoramy roztaczające się z tego szczytu. „Żadna
z gór nie robi tak ponurego wrażenia jak Gerlach. Składa się na to i
kształt jego i rozległość i jakby potęgująca się z powodu rozlicznych
jego szczytów dzikość i martwość. Nawet barwa skał jego smutniejsza
jest niż gdzie indziej; smutniejsza, bo prawie czarna. Wspinając się na
niegościnne jego wierzchołki, tak wiele wrażeń, tak wiele przedmiotów
zajmuje uwagę, że szczerze wyznać muszę, nie umiem sobie zdać sprawy,
czemu przypisać należy ten żałobny charakter. Wprawdzie niektóre inne góry
np. Wysoka, posiadają go także, ale tylko przy pewnym oświetleniu, lecz
kształt Wysokiej sprawia, że wrażenie ogólne daleko mniej jest ponurym.
Czy sama skała
bardziej poczerniałą jest w Gerlachu niż w innych
wierchach; czy w większej ilości pokrywa ją czerniejący (zwłaszcza ku
jesieni) porost, czy cienie rzucane przez liczne jego turnie z jednych na
drugie, czy wszystkie te okoliczności razem wzięte, dość, że tak jest w
istocie.
Tylko
spód pojedynczych turni, owe galerie i zakręty pomiędzy nimi, są jakoś
dziwnie jaśniejsze, prawie białawe, co w gruncie nie łagodzi ogólnej żałoby,
ale ją prawie podnosi. Posępny charakter Garłuchowskiego Szczytu wpływa
mimo woli na wszystkich. Nie widziałem, aby kiedy najweselszy i najżwawszy
góral zatańczył sobie na nim, jak się to przecież i na Lodowym i na Łomnicy
i szczególniej na Krywaniu praktykowało. Powszechnie jest uznanym, że
widok stąd nie jest tak wdzięcznym i miłym, jak z wielu innych mniej
wyniosłych szczytów. Ale nie mniej przeto jest zajmującym. Jako z najwyższego
punktu Tatr (8414 stóp) i to w pośrodku najpotężniejszych mas
granitowych obszarów, najłatwiej się stąd zorientować, co do położenia
i stosunku łańcuchów i wierchów”.
Równie
w subiektywny sposób opisuje Chałubiński inny szczyt, mianowicie Wysoką.
„Jeśli
Gerlach usposabia posępnie, to Wysoka przeciwnie. Tańczyć wprawdzie nie
można, bo nie ma gdzie, ale za to śmiech i gwar wesoły. Widok stąd równie
piękny jak ciekawy i pouczający. Stąd jednocześnie i grupę Gerlachu i
szczególniej Krywania doskonale opatrzysz, nie mówiąc już o zachodnich
szczytach. Jeden tylko zarzut można zrobić temu punktowi, to jest, że z
niego nie widzisz Wysokiej, bo ona istotnie każdej panoramie tatrzańskiej
nadaje szczególny wdzięk wykwintnemi swojemi kształty”.
W
opisie Doliny Batyżowieckiej Chałubiński stosuje mnóstwo środków
artystycznego wyrazu, które powodują, iż opis ten staje się bardzo
barwny i wyrazisty. „W górnej swej
części przewyższa dzikością, ale zarazem majestatycznością swoją
inne tatrzańskie doliny. Od zachodu zamknięta jest Kończystą, która od
tej strony wygląda jak kolosalny portyk gotyckiej świątyni. Niezliczone
ostre turnie wybiegają prostopadle ku niebu, a całość ich stanowi
piramidę o bardzo szerokiej podstawie. Barwa całej góry jest perłowo
szara z licznymi pod same szczyty sięgającymi blado zielonymi smugami. Na
prawo od Kończystej z poza Żelaznych Wrót wznosi się ciemny, niebotyczny
szczyt Wysokiej w postaci także piramidy, ale o bardzo ważkiej podstawie.
To przeciwieństwo barw i konturów nadaje dolinie szczególny wygląd i
urok. Urok ten podnosi się do niesłychanego efektu, jeśli w dolinę spoglądamy,
pomiędzy godziną 2
a 4 popołudniu. Godzina popołudniowa dlatego jest
najpożądańszą, że wtedy słońce będąc jeszcze bardzo wysoko, jest już
po za Kończystą. Nie ma więc w dolinie promieni prostych, ale za to
dostateczna ilość złamanych i odbitych. Daje to tak cudny efekt światło
- cienia, że owa perłowo - zielona barwa Kończystej zdaje się być w ciągłym
ruchu”.
„Sześć
dni w Tatrach” to opowieść niezwykła, przesycona subiektywizmem,
wyidealizowaniem górali, przewodników tatrzańskich, stanowiąca swego
rodzaju pamiętnik doktora z jego „wypraw bez programu”. Bardzo często
w tychże wspomnieniach zwraca się on bezpośrednio do czytelnika. Tak jest
przy opisie drogi na Rysy i Morskiego Oka, gdzie Chałubiński zaprasza wręcz
czytelnika do odwiedzenia tych niezwykłych miejsc.
„Nagle,
nie wiem już dobrze w czyjej głowie, zabłysła myśl pójścia jeszcze na
Rysy, a stamtąd wprost na dół do Morskiego Oka. Wszakże to wycieczka bez
programu! W kilkanaście minut stoimy na jednym, potem na drugim szczycie
Rysów. Co za rozmaitość. Pod stopami w straszliwej przepaści Morskie
Oko, a dalej nieco „Rybie" jakby jakieś zaklęte zwierciadła wśród
labiryntu granitowych kolosów. Zdaje ci się, zawisłeś w powietrzu nad
tym czarownym obszarem.
„Mrok
zapada, stajemy nad Morskiem Okiem i już dobrze po ciemku, odgadywać
musimy niewyraźną „perć" (ścieżkę) wiodącą po prawej stronie
stawu. Po lewej byłoby nierównie bliżej, ale zdaje się, że nie
przejdzie, przynajmniej po nocy
niepodobna ani próbować. We dwie godziny
zeszliśmy z Rysów i dochodzimy do wału oddzielającego Morskie Oko od głębszej
doliny „Rybiego". Należy nam się „herba" i będzie wnet.
Tymczasem dajemy sygnał do schroniska na przeciwnym końcu stawu. Więc
wystrzał jeden i drugi i ogólny, donośny krzyk, świstania a potem
„dawaj tratwę" tubalnym głosem Gronikowskiego wyartykułowane. Życzę
Ci Czytelniku abyś zawsze tak dobrze spał jak my w schronisku przy Rybiem,
czyli jak się teraz w Zakopanem coraz częściej słyszeć zwykło przy
„Morskiem Oku”. Z powodu nazwy „Morskiego Oka", muszę Cię
ostrzec, że jeśli kiedykolwiek napadnie Cię ochota pojechać do
Zakopanego dla poznania Tatr na trzy lub cztery dni, jak się to dość często
zwykło praktykować, to Cię Morski Oko nie minie”.
Historia krzyża Chałubińskiego na szczycie Gubałówki.
Na
szczycie Gubałówki wznosi się dosyć wysoki, metalowy krzyż, który ma
swoją bardzo ciekawą historię. Dawniej był on dobrze widoczny, teraz
jest dosyć ukryty i trochę zagubiony pośród obecnej zabudowy. Zapewne też
z tego powodu jest on niezauważany przez większość turystów. Ciekawa
jest historia mitu związanego z genezą tego krzyża, funkcjonującego w piśmiennictwie
turystycznym przez kilkadziesiąt lat i do dziś jeszcze pojawiającego się,
pomimo w pełni udokumentowanych wyjaśnień. W literaturze przewodnikowej
okresu międzywojennego i powojennego do lat siedemdziesiątych podawana była
wiadomość, że krzyż stojący na polanie na Gubałówce obok budynku
restauracyjnego został
wzniesiony na pamiątkę stłumienia epidemii
cholery szalejącej na Podhalu w 1873 roku i że fundatorem tego krzyża był
sam Tytus Chałubiński. Owszem, informacja, co do osoby fundatora krzyża
nie odbiega od prawdy historycznej, jednak jeśli chodzi o genezę jego
powstania rzecz przedstawia się całkowicie inaczej.
Z
listu Tytusa Chałubińskiego skierowanego do jego serdecznego przyjaciela
Aleksandra Balickiego jasno wynikało, że krzyż został postawiony jeszcze
przed wybuchem epidemii cholery w Zakopanem. Fragment tego listu, który o
tym traktuje, zainteresował wybitnego historyka medycyny i znawcę
biografii Chałubińskiego profesora Adama Wrzoska, jednak fakt ten
pozostawał niezauważony w przewodnikach wydanych po 1964 roku. W sześć
lat później, dokładnie w 150 rocznicę urodzin doktora Chałubińskiego,
ukazał się zbiór jego listów, gdzie bezspornie została wyjaśniona
geneza krzyża na Gubałówce. W zbiorze tym znajduje się wyżej wymieniony
list, datowany na 10 sierpnia 1873 rok, w którym przekazując swoje wrażenia
z pierwszych swoich zakopiańskich wakacji, Chałubiński tak pisał: „Od zachodo – północy, więc z drugiej strony wsi, jest pasmo tak
mniej więcej wysokie jak Krzyżowa Góra w Krynicy. Najwynioślejszą górę
zowią Gubałówką. Owóż zachciało mi się na tek górze krzyża, a chcąc
zrobić coś trwalszego funduję krzyż żelazny przeszło trzy sążnie
ponad fundamenta wystający, aby przecież panował nad okolicą. Górale
uszczęśliwieni, przyklaskują temu pomysłowi, co im wcale nie
przeszkadza, żeby chcieli mnie oberżnąć przy tej sposobności. O pół
mili stąd, zawsze w Zakopanem, ale już w wąwozie tatrzańskim są
kopalnie żelaza i piece wielkie i oto mój krzyż już dziś odlany, dół
na górze wykopany pod fundament, skała wyrąbana i materiał murarski
zwieziony”.
Ksiądz
Józef Stolarczyk w swej słynnej, spisanej przez siebie „Kronice parafii
zakopiańskiej”, podaje, że epidemia cholery zaczęła się dokładnie w
dniu 1 września 1873 roku i ustała 10 października tego samego roku. Z
przytoczonego wyżej fragmentu listu całkiem wyraźnie wynika, że krzyż
miał zostać postawiony jeszcze w sierpniu i zamysł jego postawienia nie
miał nic wspólnego z zakopiańską chorobą, której wybuchu nikt jeszcze
w owym czasie nie przeczuwał. Kolejnym dokumentem potwierdzającym fakt
postawienia krzyża przed wybuchem epidemii cholery jest list Walerego
Eljasza Radzikowskiego pisany do Józefa Ignacego Kraszewskiego datowany na
11 sierpnia 1873 roku, w którym pisze, że „znany
w Warszawie doktor Chałubiński gorliwie się zajął postawieniem krzyża
żelaznego, olbrzymiego, w granicie osadzonego na Gubałówce, wzgórzu od północy
Zakopanego”.
Co
skłoniło Tytusa Chałubińskiego do ufundowania krzyża na Gubałówce?
Jaka była prawdziwa geneza jego powstania? Opisując dzieje gubałowskiego
krzyża trzeba sięgnąć do romantycznej wręcz historii, która legła u
jego początków. Podczas swoich studiów medycznych w Dorpacie w latach
1840 – 1842 Chałubiński poznał za pośrednictwem swego przyjaciela
Kazimierza Krzywickiego, młodziutką wówczas panienkę, Antoninę Wilde, w której się zakochał i z którą w konsekwencji się zaręczył. W celu
ukończenia studiów wyjechał do Würzburga i powierzył na ten czas opiece
swoją narzeczoną przyjacielowi Krzywickiemu, który też, niestety, był
zakochany w Antoninie. Miłość przeważyła nad przyjaźnią, Antonina
zerwała narzeczeństwo z Tytusem i wyszła za mąż za Kazimierza
Krzywickiego.
Sytuacja
ta trwała do 1862 roku, kiedy to Krzywicki objął w Warszawie kierownictwo
Rządowej Komisji Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego Królestwa
Polskiego, a Chałubiński mianowany został profesorem Szkoły Głównej.
Stosunki między dawnymi przyjaciółmi poprawiły się, a uczucie pomiędzy
Tytusem i Antoniną odnowiło się, tym bardziej, że małżeństwo
Krzywickich nie należało do udanych, a Tytusowi z Anną Leszczyńską również
nie układały się stosunki rodzinne. Oboje postanowili sformalizować swój
związek. Chałubiński doprowadził do unieważnienia swego małżeństwa,
a Antonina, jako protestantka,
uzyskała rozwód i latem 1869 roku zawarli
małżeństwo. Niezgoda pomiędzy Chałubińskim a Krzywickim trwała
jeszcze do 1872 roku. Wtedy właśnie w Weimarze doszło do spotkania,
podczas którego dawni przyjaciele pogodzili się.
Ze
wspomnień córki Tytusa z drugiego małżeństwa – Jadwigi, oraz córki
Krzywickiego – Elżbiety, jasno wynika, że ufundowanie i postawienie krzyża
na Gubałówce było wyrazem swego rodzaju publicznych przeprosin za
zerwanie przez doktora małżeństwa z Anną Leszczyńską i ślub z Antoniną
z Wildów Krzywicką oraz pojednania dwóch skłóconych rodzin. Jak pisze
Jadwiga „po kilku latach ze swą
trzecią żoną i z nami, dziećmi, oraz pannami Krzywickimi przybył Ojciec
do Zakopanego w 1873 roku, zaraz po przyjeździe w lipcu poszedł do Kuźnic,
gdzie wtedy była huta czynną, zamówił wielki krzyż żelazny i kazał
postawić go na
Gubałówce. Ojciec uczynił to, jako jawne wyznanie wiary
swej, niejako wynagrodzenie za zgorszenie publiczne, o czym wiedział ksiądz
Stolarczyk, bo poświęcenie owego krzyża na górze było pierwszym krokiem
na drodze wspólnej, jaką szli później razem w społecznej pracy profesor
z proboszczem”.
Z
kolei Elżbieta, córka Krzywickiego, tak wspomina te wydarzenia: „W
roku 1873 pamiętam nasz przyjazd do Zakopanego. Zaraz prawie po przyjeździe
doktor Chałubiński kazał odlać krzyż wielki żelazny w kuźni w Hamrach.
Poświęcenie tego krzyża na Gubałówce było wielkim świętem i
uroczystością niezwykłą. Profesor Chałubiński był wniebowzięty. Mama
wzruszona i zapłakana. Pamiętam, że w chwilę po poświęceniu przyszedł
dobry, kochany profesor, ucałował nas, a mnie rzekł drżącym ze
wzruszenia głosem: U stóp krzyża tego
dla nas niech będzie zgoda w duchu Chrystusa. Życzę, by tu w
Zakopanem było nam wszystkim dobrze i wesoło – dodał już uśmiechnięty.
Napisałam o tym szczegółowo do ojca, któremu to widać bardzo się
podobało, bo napisał do doktora Chałubińskiego serdeczny list z
powinszowaniem”.
Niestety,
w zachowanej i udostępnionej korespondencji Chałubińskiego nie znajdujemy
żadnych jego wyznań na wyżej poruszane tematy, jednak przytoczone
informacje świadczą, że motywy, którymi kierował się
doktor stawiając krzyż, wynikały z bardzo szlachetnych pobudek, a u ich
źródeł leżała jego głęboka wiara oraz wrażliwość na spowodowane
przez niego cierpienia moralne bliskich mu osób. Tak więc powtarzana i
powielana w przewodnikach mylna informacja traktująca o genezie powstania
krzyża utrwaliła się w powszechnej świadomości i trzeba było upływu
ponad sześćdziesięciu lat, aby prawda o krzyżu została ujawniona.
Zakorzeniona informacja, zwłaszcza, jeśli bywa wielokrotnie powtarzana,
niechętnie zostaje poddawana weryfikacji. Na tym polega trwałość każdego
mitu, ale wydaje się, że dzięki nowej literaturze przewodnikowej, która
nie podaje już fałszywej i błędnej informacji, mit gubałowskiego krzyża
zakończył po latach swój długotrwały żywot.
Ostatnie lata "Króla Tatr" pod Giewontem.
Okres
organizowania słynnych na całą Polskę „wycieczek bez programu” to
najbardziej aktywny etap w „turystycznym” życiorysie Chałubińskiego.
Wszystko, co nastąpiło po roku 1878, było już przeważnie powtórzeniem
dawniejszych przedsięwzięć, powrotem do dawniej wydeptanych szlaków i
doznanych wrażeń. O ile w pierwszych latach po roku 1873 wycieczki Chałubińskiego
były poszukiwaniem nowych dróg na dotąd niezdobyte szczyty, o tyle po
roku 1878, choć ciągle jeszcze urządzał wyprawy w Tatry, nie były one
już pionierskimi, ale najczęściej stanowiły chęć pokazania innym tego,
co on sam znał doskonale i co chciał sobie przypomnieć i zobaczyć
jeszcze raz. Tak było do roku 1887, w którym podczas wycieczki na Rohacze,
jak zwykle hucznej, głośnej, gromadnej i „bez programu”, Chałubiński
nagle zasłabł i nie mógł wrócić do Zakopanego o własnych siłach.
Przywieziono go z wyprawy bardzo chorego.
Odtąd
Tatry stały się dla niego niedostępne. Zmuszony był poprzestawać na
samym już tylko Zakopanem, aż w końcu
prawie
już nie wychodził poza obręb swego domu i ogrodu.
Dla
Zakopanego były to smutne czasy. Wszyscy wiedzieli, że Chałubiński już
nie wyjdzie z choroby. Kiedy spotykano go jadącego bryczką z Sabałą lub
Rojem, zgarbionego, z ziemistą cerą, z przygasłymi oczyma, przeczuwano,
że to już ostatnie jego lato w Zakopanem. "Ostatnie
lata - pisze profesor Baranowski -
były walką z ciężką niemocą, która ten potężny duchowo i fizycznie
organizm złamała. Półtora roku,
poprzedzające datę zgonu, spędził
Chałubiński w ustroniu zakopiańskim. Do ostatniej chwili liczni jego
przyjaciele i wielbiciele zimą i latem dążą do Zakopanego, aby krzepić
myśli i uczucia widokiem szczytów tatrzańskich, i widokiem człowieka, który
długi żywot umiał wypełnić pracą, do jakiej podnietą była miłość
nauki i kraju".
Na
kilka tygodni przed śmiercią Chałubińskiego, przebywający i koncertujący
wtedy w Krakowie Ignacy Paderewski, opromieniony już sławą pierwszego
europejskiego pianisty, dowiedziawszy się, że chory doktor nie doczeka
wiosny, pospieszył do Zakopanego, aby pożegnać się ze swym dostojnym
wielbicielem i osłodzić mu ciężkie chwile niemocy swą mistrzowską grą
na fortepianie. Kiedy z Wiednia, Paryża i Londynu dochodziły
echa tamtejszych sukcesów Paderewskiego, Chałubiński, już wtedy
chory, niejednokrotnie wyrażał życzenie, iż jeszcze chciałby „pana
Ignacego” choć raz usłyszeć przed śmiercią. W chwili, gdy może go się
najmniej spodziewał Paderewski zjawił się nagle w Zakopanem i spędził
kilka godzin przy łożu dogorywającego przyjaciela, grając mu Beethovena,
Schumanna, Chopina, oraz własne kompozycje. Oprócz Chałubińskiego słuchało
go jeszcze kilku zaproszonych gości, między innymi Witkiewicz, Dembowski,
a także Henryk Sienkiewicz.
W
niespełna miesiąc potem Chałubiński już nie żył. Zmarł 4 listopada
1889 roku. Na dzień przed śmiercią przeczuwając zbliżający się
koniec, prosił wszystkich obecnych, a następnie każdego z przyjaciół z
osobna, aby go pochować w Zakopanem, wśród tych gór i tego ludu, który
ukochał całą duszą. „Nie dozwólcie,
przyjaciele moi, pod żadnym warunkiem, aby mnie stąd kiedykolwiek
zabrano”. Uroczysty pogrzeb, przy
udziale licznych przyjaciół z Warszawy i Krakowa oraz przy tłumnym uczestnictwie górali z Zakopanego i
innych okolicznych wsi, odbył się w dniu 8 listopada 1889 roku. Nad grobem
pożegnalną mowę wygłosił ksiądz Józef Stolarczyk.
Przebywający
wtedy przez całą zimę w Zakopanem Henryk Sienkiewicz będąc pod wrażeniem
zgonu Chałubińskiego napisał o nim piękny felieton, w którym między
innymi tak charakteryzował zmarłego i nieodżałowanego ,,króla tatrzańskiego”.
„W ostatnich czasach Chałubiński, sam już cierpiący i chory bez
nadziei, zajmował się zawsze więcej cierpieniem innych, niż własnym.
Miałem tego przykład jeszcze przed kilku miesiącami, gdy dzieci moje
chorowały w Zakopanem. Chałubiński zapadł wówczas na zapalenie płuc,
i
tylko niesłychane wysiłki doktorów Baranowskiego i Kruszyńskiego zdołały
przywrócić go do życia, a raczej przedłużyć je na kilka miesięcy. Otóż,
leżąc na łożu śmierci, składał jeszcze prawdziwe konsylium z tymi
lekarzami nad chorobą mojego chłopca.
I
trudno mi pogodzić się z myślą, że to mieszkanie prawdziwego filozofa
dobroczynnego, że ten dom w Zakopanem, otoczony lasem świerków, będzie
stał odtąd pustką, że tam ten dobry i słodki mędrzec nie podniesie się
już z uprzejmym uśmiechem na powitanie gościa, że przestało już bić
to serce w ludziach rozkochane, ta dusza gorąca, która tak ciągnęła ku
sobie inne dusze, jak magnes ciągnie żelazo. Czym Chałubiński był dla
Zakopanego i górali, każdy wie, ale nie sądzę, aby było powszechnie
wiadomym, że potrafił on być dobroczyńcą nie tylko pojedynczych ludzi,
i że cała okolica zawdzięcza mu poprawę bytu. Jak Minerwa darowała
niegdyś Ateńczykom drzewo oliwne, tak Chałubiński pierwszy sprowadził
dla górali koniczynę i nauczył ich siać ją. W Chałubińskim, obok
filantropa, mędrca i lekarza, siedział jeszcze poeta”.
Po
jego śmierci pisał o nim również bardzo pochlebnie, podkreślając jego
zasługi, Kazimierz Przerwa – Tetmajer: „My,
którzy czasy Chałubińskiego pamiętamy, zawsze ich żałować będziemy.
Tatry były wtedy jeszcze nowsze, mniej spospolitowane, miały urok ziemi
dziewiczej; Chałubiński wprowadzał w nie jakieś życie dziwne,
strzeliste, jedyne w swoim rodzaju, porywał wszystkich za sobą, górom
dawał szczególny czar, który wraz z nim przeminął. Zdawało się, że
te góry, w których on tak niknie z całą swoją ogromną kompanią na
tygodnie całe, są jakieś nieskończenie rozlegle i wielkie; jego fantazja
dawała im jakby wybujałą fantastyczność. Chałubiński Tatrami
magnetyzował ludzi, jak Chateaubriand Wschodem. Z jego śmiercią nie zgasła
piękność Tatr, bo ta jest od nikogo niezależna i wieczna, ale zgasł ten
szczególny urok, który tylko ten wyjątkowy człowiek im dawał i którego żaden drugi Chałubiński dać by im nie mógł, ponieważ był
pierwszym i ponieważ czas minął”.
O
jego zasługach dla upowszechnienia Tatr i Zakopanego nie tylko dla Polaków,
ale również dla przybyszów zza granicy, o roli, jaką wniósł Chałubiński
w rozwój przewodnictwa tatrzańskiego, o znaczeniu dla nauki organizowanych
przez niego wypraw pisał po latach Walery Eljasz Radzikowski: „Sprowadzał, zachęcał, ściągał tak sam, jak sławą swego
imienia ludzi z zakątków Rzeczypospolitej, z Litwy, Ukrainy, zza kraju
nawet rozpierzchłe rzesze, pokazywał Tatry, prowadził w nie, wyszukiwał
te strony wielkiej, szczytnej idei tatrzańskiej, które dotąd zalegały
cieniem, odsłaniał lud, wskazywał na Podhalan z ich strojem, zwyczajem,
pieśnią, muzyką, językiem. Niemniej też w tem, co zagranica dowiadywała
się o nas, przeważny, jeżeli nie wyłączny udział, miał Chałubiński.
On wiódł cudzoziemców w Tatry, urządzał dla nich osobne wycieczki, a
opisy Le Bon'a, antropologa francuskiego, Tissota i innych, powstały pod wpływem
Chałubińskiego, który wprowadził ich w głębie Tatr oraz dał im możność
poznania górali i ich życia.
Bo
huczne, głośne pochody Chałubińskiego przez hale i turnie, to nie była
czcza zabawka, lecz wielka, żywa nauka, licząca się z życiem, a nie
uczoność, zamknięta w zatęchłej bibule książki. Kto miał sposobność
być z Chałubińskim w Tatrach, poznał je wszechstronnie, poznał nie
tylko te surowe, zimne skały, ale i to, przez co te skały są nasze, poznał
lud tatrzański, i to poznał w otoczeniu, jakie go urobiło, w bezpośrednim
związku z przyrodą, w której ten lud wzrósł i z siłami jej mierzył się
od wieków. Tu też, w naszych Tatrach, zadzierżgnął się ten węzeł między
przybyszem z dołów a góralem, a zadzierżgnął się pod wpływem wypraw
Chałubińskiego. Przewodników, takich, jakich dzisiaj mamy, troskliwych,
znających rzecz, wzorowych przewodników, jakich nie ma gdzie indziej w świecie,
wychował Chałubiński. Ruch przyrodniczy, jaki rozwinął się w Tatrach w
pierwszej dobie, poprzedzającej wystąpienie Chałubińskiego, za Zejsznera,
Janoty i Nowickiego, ustał potem; drugie ożywcze tchnienie dał mu wpływem
swym Chałubiński; po części nie tylko wpływem, ale i własną pracą”.
Ludziom takim jak doktor Tytus Chałubiński nie trzeba stawiać pomników. Pięknie i bardzo trafnie określił to w swoich wspomnieniach Stanisław Witkiewicz: „Prof. Chałubiński darował społeczeństwu polskiemu Tatry, a lud góralski wyratował z nędzy i upodlenia, które go czekało. Wiele dziś się mówi o
pomniku dla niego: stoi on już gotowy, potężny i niepożyty, a są nim Tatry”.
Jacek
Ptak Bibliografia:
1.
Zofia Radwańska - Paryska, Witold Henryk Paryski, Wielka Encyklopedia
Tatrzańska, Wydawnictwo Górskie, Poronin 2005 r. 2.
Wiesław Andrzej Wójcik, W kręgu Tatr, Tatrzański Park Narodowy, Zakopane
2008 r. 3.
Jarosław Skowroński, Dawno temu w Tatrach, Wydawnictwo Galaktyka, Łódź
2003 r. 4.
Ferdynand Hoesick, Legendowe Postacie Zakopiańskie, Wydawnictwo LTW, Łomianki
2001 r. 5.
Wojciech Wilczek, Tytus Chałubiński „król Tatr”, Wydawnictwa Tatrzańskiego
Parku Narodowego, Zakopane 2009 r. 6.
Tytus Chałubiński, Sześć dni w Tatrach. Wycieczka bez programu, Kraków
1921 r. 7.
Wojciech Kossak, Wspomnienia, Kraków, 1913 r. 8.
Grzegorz Niewiadomy, 100 lat pod Tatrami, Wydawnictwo Zawrat, Gdańsk, 1991
r. 9.
Aniela Szwejcerowa, Tytus Chałubiński, Listy 1840 – 1889, Wrocław –
Warszawa, 2006 r. 10.
Adam Wrzosek, Tytus Chałubiński. Życie – działalność naukowa i społeczna,
Warszawa, 1970 r. 11.
Jacek Kolbuszewski, Tatry w literaturze polskiej. Część I (1805 – 1888
), część II (1889 – 1939), Kraków, 1982 r. 12.
Adam Wrzosek, Kilka uwag o artykule Z. Wójcika pt. „Chronologia tatrzańskich
wypraw Chałubińskiego", [w] Wierchy nr 32, 1963 r. 13.
Jadwiga Mogilnicka, Dr Tytus Chałubiński w powstaniu węgierskim, [w]
Przekrój nr 2289, 1989 r. 14.
Ludwik Natanson, Tytus Chałubiński, [w] Wszechświat. Tygodnik Popularny
Poświęcony Naukom Przyrodniczym, Tom VIII nr 46, Warszawa, 17. XI. 1889 r. 15.
Zygmunt Kramsztyk, Tytus Chałubiński, [w] Wszechświat. Tygodnik Popularny
Poświęcony Naukom Przyrodniczym, Tom VIII nr 46, Warszawa, 17. XI. 1889 r. 16.
Karol Jurkiewicz, Tytus Chałubiński, [w] Wszechświat. Tygodnik Popularny
Poświęcony Naukom Przyrodniczym, Tom VIII nr 46, Warszawa, 17. XI. 1889 r. 17.
Stanisław Witkiewicz, Tytus Chałubiński, [w] Wszechświat. Tygodnik
Popularny Poświęcony Naukom Przyrodniczym, Tom VIII nr 46, Warszawa, 17.
XI. 1889 r. 18.
Biblioteka Główna AGH: www.bg.agh.edu.pl 19.
Małopolska Biblioteka Cyfrowa.: www.mbc.malopolska.pl 20.
Cyfrowa Biblioteka Narodowa.: www.polona.pl 21.
Narodowe Archiwum Cyfrowe.: www.nac.gov.pl
Tytus
Chałubiński - "Król Tatr". (74)
Pokaz slajdów
Pobierz
tekst w wersji pdf.